fbpx

Ta wyprawa odbyła się w styczniu 2015 roku. I mogę powiedzieć, że była szalona, bo jak inaczej można nazwać 2 tygodnie w Australii, z czego przez cztery dni w Sydney dochodziliśmy do siebie po zmianie czasu o jedenaście godzin, a przez dziewięć dni małym busem przemierzyliśmy 1200 km wzdłuż wybrzeża, od Sydney do Melbourne z dziećmi lat jeden rok i cztery. Na samo wspomnienie włos jeży mi się na głowie. Dzisiaj bym tego już tak nie zaplanowała, natomiast cieszę się bardzo, że byliśmy na tyle niedoświadczeni w wyjazdach z dwójką dzieci, by uwierzyć, zorganizować i zrealizować nasze marzenie!

Dzień, w którym dotknęliśmy stopą ziemi australijskiej, przywitał nas nieskazitelnym błękitem nieba, podszytym puchową kołdrą z chmur. Tak było w samolocie. Gdy wysiedliśmy te proporcje się odwróciły, niebo w kolorze zwykłego już niebieskiego przykrywały szlaczki gęstych chmur. Słońca brakowało, na ziemi nie unosił się żaden zapach choć w powietrzu czuć było sól. Oficjalnie miły urzędnik organu imigracyjnego o imieniu Justin jak wynikało z plakietki, przywitał nas beznamiętnym „welcome to Australia” i już w swym optymiźmie i euforii związanej z nowym dla nas lądem, chciałam odpowiedzieć coś zabawnego, gdy usłyszałam „next please”. Trzęsienia ziemi na powitanie więc nie było. Pamiętam, że pierwszy spacer po Sydney co niektórych z nas wzruszył (tak, to niesamowite uczucie móc oglądać miejsca dotąd znane z obrazków i tak odległe, OSOBIŚCIE) a niektórych nie ruszył i przespali w najlepsze najsmakowitsze kąski:) Opera w Sydney była majestatyczna i na zmianę z mostem Harbour Bridge przyciągały uwagę tłumu turystów, w tym naszą. Pięknie, pięknie i pomimo tysiąca wcześniej widzianych zdjęć, wszystko „na żywo” nadal robiło na nas niesamowite wrażenie.

 

 

Manly Beach. Ta prawdziwa

Ponieważ jakoś musieliśmy przeżyć zmianę czasu, skupiliśmy się na zwiedzaniu plaż w Sydney, gdyż łatwiej na nich sobie pospać. Manly Beach, to jedna z wielu plaż w Sydney, rozsianych wzdłuż wybrzeża. Zgodnie z przewodnikiem miały być wielkie fale, mnóstwo surferów i surferek oraz kilkukilometrowa linia brzegowa. Dotarliśmy tam promem miejskim, który pozwolił spojrzeć na miasto z zupełnie innej perspektywy. Gdy dobiliśmy do brzegu, czułam, że coś mi się w tym opisie nie zgadza, ale dzieci na hasło plaża i jej widok leciały w kierunku wody z wyjątkowym zaangażowaniem, a nam nie pozostało nic innego jak im w tym potowarzyszyć. Spędziliśmy tak z dwie godziny, po czym postanowiliśmy pospacerować po tej pięknej okolicy. I gdy tak maszerowaliśmy – ja w pewnym poczuciu niedosytu i rozczarowania brakiem tego, o czym przewodnik uprzejmie był donosić- naszym oczom po drugiej stronie deptaku dzielącego cypel, ukazała się… prawdziwa Manly Beach. Kilometry żółtego piasku, tumany unoszącej się w powietrzu delikatnej mgiełki wody, wywołanej falami na wysokość dobrych 2 metrów i kilkadziesiąt głów surferów i surferek wystających znad piany wody, natychmiast zatrzymały nas w miejscu. Cóż, gdy podróżuje się na własną rękę, takie pomyłki też bywają urocze:) Naturalnie nie mogłam się oprzeć. Nie miałam deski, ale rzucanie się na te fale, unoszenie i spadanie urodziło emocje takie, jakbym miała ich dziesięć:) fale były wielkie, podobnie jak i okrzyki radości. Ciało unoszone przez fale lewitowało i odpoczywało, zaś jedynym zmartwieniem było by nie oberwać czyjąś deską w głowę:) i tak oto walcząc o przetrwanie w Oceanie Spokojnym , osiągnęłam wielkie poczucie szczęścia…

 

 

Bondi, ach ta Bondi…

O Bondi pierwszy raz usłyszałam jakieś 11 lat temu w Indonezji. Żyje tam wielu Australijczyków, którzy pracują przez 6 zwykle cieplejszych miesięcy w Australii, by na kolejne sześć,  kiedy przychodzi ochłodzenie (zwykle 16-20 stopni) wyjechać i żyć np. na Bali surfując na tamtejszych wodach, bo są zwykle cieplejsze, pozbawione rekinów, a co najistotniejsze zdecydowanie tańsze. Są w stanie przez te 6 miesięcy utrzymać się z zaoszczędzonych pieniędzy i żyć bawiąc się na 6 miesięcznych wakacjach… to od nich słyszałam legendy o Bondi Beach, kultowej plaży surferów w Australii. Nie mogłam więc tego przegapić. W języku Aborygenów bondi znaczy „hałas spowodowany uderzeniem fali” więc wszystko to tłumaczy. Jak zwykle było pięknie. Dramaturgii dodała pogoda, lało na zmianę z oberwaniem chmury co niestety dramatycznie skróciło nasz spacer. Surferów natomiast nic nie było w stanie ruszyć z wody, pływali w najlepsze bez względu na deszcz.

 

 

Jesteśmy w buszu?

Ruszyliśmy do buszu w Górach Błękitnych. Przeżyliśmy.  Bez zasięgu przez 2 dni, taką znaleźliśmy miejscówkę. Polowaliśmy na kangury i misie koala, ale bez sukcesu. Napotkaliśmy za to mnóstwo pająków mniejszych i większych, żmije, dźwięczne ptaszki kookabura, których głos histerycznie unosił się w powietrzu oraz antechinusa, który wygląda jak mysz chociaż jest małym torbaczem i przez noc potrafi zjeść pół bułki (sprawdziliśmy!). Odgłosy buszu pierwszej nocy były przerażające, zaś kolejnej czułam się już jak w domu:) Podczas spaceru napotkaliśmy domek na drzewie, zaś jego szalony właściciel posiada 620 akrów ziemi w Górach Błękitnych i objeżdża swoje włości na enduro z butelką piwa w ręce. Jego kolega zaś w środku ciemniej nocy zabiera do buszu tych śmiałków, którzy chcą obejrzeć jeszcze więcej dziwactw, w tym wypadku „glowing worms” świecące dżdżownice. Zgadnijcie kto miał na to ochotę? I tak oto w środku nocy w grupie 4 przypadkowych osób, wylądowałam w kolejnym środku środka buszu z czołówką na głowie, odpędzając usilnie wszelkie sceny z najgorszych horrorów, by po pół godzinie marszu wśród nieznanych odgłosów natury i w obliczu wielu święcących mniejszych i większych czerwonych oczu dotrzeć do kanionu rozdartego potokiem, na którego ścianach po zgaszeniu latarek rozbłysły miliony niebieskich światełek. Całe połacie ścian na kilkadziesiąt dobrych metrów wzdłuż i wszerz rozświetlały świecące dżdżownice.

 

 

Góry Błękitne

Blue Mountains czyli Góry Błękitne swoją nazwę zawdzięczają drzewom eukaliptusowym, które porastają zbocza gór, zaś unoszący się znad drzew olejek eteryczny daje niebieską poświatę. Widzieliśmy już po drodze prawdziwe kangury, ale tak naprawdę bardzo chcieliśmy zobaczyć niedźwiadka koala. Mieliśmy go na liście must see, ale na audiencję przyszło nam jeszcze poczekać. A góry były cudowne, chociaż najbardziej ubawiła mnie informacja, że gdy w lipcu spadnie tam trochę śniegu ( o ile spadnie), to właściciele hoteli i pensjonatów ozdabiają wówczas bożonarodzeniowo choinki, serwują świąteczne kolacje i pół Australii tam zjeżdża by poczuć  prawdziwy klimat świąt.

 

 

Spotkanie z kangurem

No i w końcu musiał nadejść ten dzień. Sam na sam, oko w oko z kangurem a nawet dwoma, pośrodku jednego z parków narodowych Australii. Po dniu spędzonym na piaszczystej plaży w Jervis Bay, gdzie biały piasek niczym śnieg skrzypiał pod stopami, wybraliśmy się na spacer po Parku Narodowym Booderee. W trakcie spaceru dzieci zasnęły a chcieliśmy jeszcze przejść się do plaży Cave Beach. Każdy z nas zrobił to więc oddzielnie, bo grzechem by było budzić dzieciaki. Wiedziałam, że będą kangury, a Tomek nawet uprzejmie mi zaproponował swój nóż bym w razie ataku zabiła kangura(!), ale na mój prawniczy nos zabicie kangura w parku narodowym pachniało co najmniej rocznym przymusowym pobytem w Australii albo karą taką, że dzieci pozostałyby bez cienia szans na spadek. I tak wyposażona w latarkę stroboskopową, której oślepiające światło miało mi pomóc w ataku kangura, wyruszyłam krętą ścieżką na plażę. Nie minęło 5 minut, gdy na drodze stanęły mi kangury. Dawałam im znaki stroboskopem, ale nie reagowały ani na milimetr. Próżne to były klikania w latarkę. Po 10 minutach obmyślania planu co dalej i oceny swoich możliwości obronnych, przeszłam obok z duszą na ramieniu, zaszczycona ledwie krótkim spojrzeniem tych bestii:) w drodze powrotnej czekały na mnie, ale ja już się nie bałam.

 

 

Dalsza podróż

Przez kolejne dwa dni (!) musieliśmy zrobić 850 km, by przybliżyć się do Melbourne. Pierwszego dnia padało więc wybraliśmy drogę wzdłuż wschodniego wybrzeża, ale nie bezpośrednio nad Oceanem. Odwiedziliśmy miasta i miasteczka. A tam domki niezmienione od lat, kto oglądał „Ptaki ciernistych krzewów”, albo :Powrót do Edenu”, to tak to jest ten klimat. Domy w miastach nie były duże, tak na oko w okolicach do maksymalnie 100 m2, działki też niewielkie; poza miastami z kolei, każdy dom już nieco większy, mieścił się na gigantycznej działce, często tak wielkiej, że nie ogradza się go w ogóle, tylko jest brama symboliczna przed wjazdem na posesję, przy bramie stoi skrzynka na listy, a następnie do domostwa prowadzi droga, która niejednokrotnie ma kilka…kilometrów. Odwiedziliśmy artystyczne miasteczko Mogo, gdzie wzdłuż drogi sprzedawano australijskie rękodzieło – najczęściej kapelusze, buty UGG, wyroby z alpaki, trochę ciuchów jak z lat 50-tych, a może to była najnowsza moda? Odwiedziliśmy też Central Tilba – miasteczko, w którym czas stanął w miejscu zaś sklepy pełne były kolorowych cukierków w słoikach, sprzedawanych na sztuki…

 

 

Coś wielkiego na naszej drodze

Drugiego dnia zrobiliśmy 490 km, cały czas wzdłuż Oceanu oraz niekończących się pastwisk bydła (przodują krowy czarne i rude, mniejsze i większe a nawet takie bardziej wełniaste, ale nasze mućki też widziałam sporadycznie), owiec oraz pięknych alpak. Przestrzeń jest niesamowita, całymi kilometrami nieraz nie było widać domostw tylko pola i bydło albo owce. Ale co się dziwić. Australia ma powierzchnię niewiele mniejszą od całej Europy, a zamieszkuje ją …23 miliony mieszkańców! Jest więc gdzie się włóczyć. Tego też dnia spotkaliśmy na naszej drodze coś wielkiego. Metr od nas i miało półtora metra! Jadło kangura, który leżał przy drodze (jest ich tu sporo nie tylko żywych, ale też potrąconych przez samochody) wyglądało jak wielka jaszczurka czyli waran, ale nie mam pojęcia czy było tym, czym myślę, że było.

 

 

Park Narodowy Wilsons Promontory

I w końcu dotarliśmy do kolejnego Parku Narodowego Wilsons Promontory. Parki tutaj są otwarte dla ludzi – można wjechać samochodem, chodzić po parku gdzie się chce z poszanowaniem przyrody i zwierząt. Są też wyznaczone miejsca biwakowe. W co lepszych parkach jest ich mało i trzeba rezerwować z wyprzedzeniem. Przyroda tutaj jest powalająca wiec korzystaliśmy ile sił starczyło włócząc się po plażach i trzymając wytyczonych ścieżek, bo jedno spotkanie z wężem mieliśmy już za sobą (post factum dowiedzieliśmy się, że tylko boleśnie gryzie gdy się go zaatakuje). Spotkaliśmy wallabie (mniejszy rodzaj kangura), pięknego kraba, który ukrywał się pod skałą obrośniętą muszelkami oraz trochę żmii, ale nie większych niż dłoń dorosłego człowieka. Był też lis i zające (a może króliki, bo takie małe to było). Ale najpiękniejszy spektakl przeżyliśmy wieczorem, gdy podczas kolacji, wallabie podkradła się pod nasze okna i hasała na polanie. W torbie trzymała małe dzieciątko, którego główka wyglądała zza worka i tylko chodziła w lewo i prawo bacznie obserwując co się dzieje wokół. A wokół była cisza i my pożerający wzrokiem te cudowności.

 

 

Alpaki

Gdzieś tam daleko w Australii żyją na farmie Jude i Richard. Para 70-latków, którzy prowadzą swoją farmę sami. Jak mówią, młodzi nie chcą ciężko pracować, chcą siedzieć na plaży, surfować albo oglądać Wimbledon. Mają kilkaset akrów, bydło i alpaki. To właśnie alpaki nas ze sobą połączyły, gdyż poprosiłam ich czy nie moglibyśmy zobaczyć alpak z bliska. Richard wsiadł do swojego pickupa z lat 60-tych i przez pola zaprowadził nas na swoją farmę. A tam pod rozłożystymi drzewami siedziały ni to owce, ni to lamy, czyli dokładnie alpaki. Richard ma ich kilka, i choć hoduje się je głównie na mięso i wełnę, Richard trzyma je po to, by chroniły owce i jagnięta przed lisami. I tak oto dowiedziałam się, że alpaki są jak psy pasterskie – bronią owiec przed drapieżnikami.

 

 

Biedne pingwiny

W dalszej drodze odwiedziliśmy Phillip Island, na którą warto zajrzeć z kilku powodów i każdy jest równie dobry. Motocyklowe Grand Prix miało się odbyć już wkrótce na miejscowym torze, a my tymczasem ściągnęliśmy obejrzeć foki i …pingwiny, wszystko oczywiście na wolności. Fok jakoś nie udało nam się upolować, może to wina braku lornetki, a może ich nie było, ale szkoda to żadna, bo krajobraz był cudny. Pingwiny za to dopisały. Te maleństwa wysokie na 30 cm zaraz po zmroku wynurzają się z Cieśniny Bassa, by przemaszerować przez plaże i schować się w swoich norkach ukrytych w trawach lub w skrzynkach zbitych z desek. Parada pingwinów. Rocznie ściąga tam 3,5 miliona turystów by zobaczyć to zjawisko – całe kolonie małych pingwinów kołysząc się na lewo i prawo dreptają w poszukiwaniu schronienia na noc. Jakieś 10.000 sztuk, noc w noc schodzi z morza by przespać się w cieple. Niestety turyści zawiedli. Zgromadziła się ich na plaży cała masa, proszonych przez wszystkie znaki na niebie i na ziemi, słowne i graficzne by nie robić zdjęć gdy zapadnie już zmrok, bo przeszkadza to pingwinom i je odstrasza. Nawet bez lampy błyskowej, światło komórek czy aparatów jest dla tych maleństw irytujące. Niestety w dzisiejszych czasach wspomnienie bez zdjęcia chyba się nie liczy (!?). Wśród turystów przodują Chińczycy, którzy wyparli wszechobecnych jeszcze 10 lat temu Japończyków, nie wiem czy to wskutek uwolnienia gospodarki tych pierwszych, czy załamania gospodarki tych drugich. Niemniej jednak w Australii przodującą nacją wśród podróżnych byli przedstawiciele Chin. Zdjęć z parady pingwinów w związku z tym nie ma, ale wierzcie mi, że było cudnie!

 

 

Great Ocean Road cz.1 – surferzy

Jest taka droga w Australii, którą corocznie przemierzają setki ludzi spragnionych nieziemskich widoków i wrażeń. Wśród nich i my. Droga wiedzie wzdłuż południowego odcinka Oceanu Spokojnego, w miarę podróży krajobraz się zmienia, od bardziej łagodnego po naprawdę dzikie i niespokojne wybrzeże Pacyfiku. Napiszę o kilku miejscach, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Pierwszym z nich jest Torquay. Niezwykle klimatyczne miejsce, kolebka surfingu w Australii. To tam wyrosły takie australijskie potęgi jak Rip Curl, Quicksilver, to tam odbywają się w święta Wielkanocne mistrzostwa w surfingu, na które ściągają wielkie sławy. Miasto rozkwitło w latach 70-tych, gdy ludzie zaczęli przyjeżdżać kolorowymi vanami z deskami przypiętymi do dachów samochodów. Dzisiaj ten klimat oddają kolorowe murale, centra handlowe handlujące wyłącznie towarami dla surferów i sami surferzy włóczący się po mieście z bandażami na nogach,  potrzaskanych o skały. Sama się przekonałam o tym, jak niebezpieczne są fale, gdy na Bells Beach kąpiąc się w oceanie, siła fal rzucała mną o skaliste dno, zaś niesamowicie silne prądy porywały w zupełnie odwrotnym kierunku, niż ten w jakim chciałam płynąć. Wieczorem zaś w Torquay wypada przysiąść w którejś z knajp z betonowymi podłogami, drewnianymi wykończeniami i kominkami w środku, by przy półmisku świeżych ostryg (najlepsze w sosie z limonki, papryki chilli i świeżej kolendry) podzielić się wrażeniami z surfowania. Taki klimat proszę Państwa!

 

 

Great Ocean Road cz.2 – koala na drodze

Wreszcie je ujrzeliśmy. Tyle czekania na nie, tyle wypatrywania, aż w końcu się pojawiły a może cały czas były, tylko my nie potrafiliśmy znaleźć? Piękne, włochate, z odstającymi uszami a krzyczące tak, że można się przestraszyć. Niedźwiadki koala. Jak z obrazka, zawieszone na drzewach tak wysoko, że gdyby nie samochody, który się zatrzymywały przy drodze i Chińczycy (a jakże!) wpatrzeni gdzieś w górę z palcami wskazującymi wyprostowanymi nad głowami, i wystrzelonymi gdzieś w niebo ekranami telefonów komórkowych, to moglibyśmy przeoczyć… Pięknisie. Śpią po 20 godzin na dzień, nic tylko brać z nich przykład!

 

 

Great Ocean Road cz. 3 – o apostołach, którzy nigdy nimi nie byli

Dwunastu Apostołów. Chyba najbardziej rozpoznawalne miejsce na tej drodze. Tak naprawdę nie ma ich 12 i nigdy nie było. Nie byli też apostołami. Te formacje skalne powstały ze skalistego wybrzeża w wyniku podmywania przez wodę, nazywały się „Sow and Piglets”, ktoś w latach 60-tych postanowił nazwać je apostołami, co w zamyśle miało ściągnąć turystów. A że apostołowie kojarzą się z liczbą 12, to tak przylgnęło. Trudno je dokładnie policzyć, bo inaczej widać z każdej strony, z góry najwięcej bo 11, ale to dlatego że się rozdwajają. Ósmy powstaje, bo niedługo najprawdopodobniej woda podmyje kawałek wybrzeża i oderwie go od lądu. Do tego, żeby było jeszcze bardziej skomplikowanie, jest lewa i prawa strona klifu i te po lewej to nie Apostołowie a Gog i Magog. Ale jak już się przebrnie przez te zawiłości, to można posłuchać niezwykłej muzyki, fale Oceanu Spokojnego obijają się o skały, o siebie nawzajem i powstaje tak potężny i piękny dźwięk, że można zastygnąć tam w bezruchu niczym te skały właśnie. I podziwiać.

 

 

Great Ocean Road cz.4 – zwiedzamy dalej

Ta droga to największy na świecie pomnik ofiar I wojny światowej. Chyba najpiękniejszy pomnik, jaki widziałam. Zbudowana przez żołnierzy, którym udało się wrócić z wojny, w hołdzie swoim zmarłym kolegom. W zasadzie przez całą drogę widoki są nieziemskie, co sprawia zarówno przyroda na lądzie, jak i majestatyczna potęga Oceanu Spokojnego i huk fal (tak, to nie szum, a huk właśnie). Nieco za 12 Apostołami są kolejne ikoniczne miejsca, m.in. London Bridge, The Arch i La Grotto jak przewrotnie nazwano te skalne zjawiska. London Bridge stoi teraz samotnie w oceanie (pod nim jest taki łuk którym może przepłynąć woda). Wcześniej był połączony z lądem jeszcze jednym „przęsłem”, ale w 1990 roku, jęzory wody podmyły to przęsło i runęło ono do oceanu. Na szczęście nikogo akurat nie było w tej części, która się zapadła, ale na skale która pozostała wyspą, zostało 2 turystów. Kilka godzin później helikoptery szczęśliwie zabrały ich na ląd. Dzisiaj w każdym miejscu są tabliczki ostrzegające przed niestabilnym urwiskiem, które w każdej chwili podmywane przez wodę może się zapaść.

 

 

Great Ocean Road cz. 5 – są takie miejsca na świecie

Są takie miejsca na świecie, gdzie po przekroczeniu progu czuć szczęście i spokój. Byliśmy w takim miejscu. Gdzieś pośrodku Great Ocean Road żyje Lesley. Ma mniej więcej 60 lat, długie do pasa siwe włosy i wypielęgnowane dredy. Jest instruktorką aerobiku, czy raczej fitnessu jak to się dzisiaj nazywa. W latach 80-tych jak sama to określiła wdziewała błyszczący strój z lycry i przy kasatach VHS z Jane Fondą wraz z lokalnymi dziewczynami ćwiczyły zawzięcie. W ten sposób stworzyły  klub fitness, w którym panie mogły się spotykać na plotkach i ćwiczeniach. Istnieje on dzisiaj nadal, z zarezerwowanymi dla pań godzinami od 9 rano do 12 w południe, by potem zamienić się w koedukacyjny przybytek. Lesley żyje nad brzegiem oceanu, w pełnej zgodzie z naturą, jedząc wszystko co organiczne. Z okiem jej domu rozciąga się widok na Pacyfik, słychać bardziej lub mniej rytmiczny szum fal. Lesley hoduje koniki pony (ma małą farmę), trzyma u siebie papugę która ma 93 lata i powtarza co się powie, zaś wszędzie w ogrodzie są porozwieszane wydziergane przez nią pajęczyny. Po prostu inny świat, inna bajka, jaka cudowna!

 

 

Melbourne – to już jest koniec

Melbourne różniło się od Sydney. Nie było już surferów, byli ludzie w garniturach, ale wyglądali na takich bardziej na luzie niż w Europie. Kobiety bez rajstop do kostiumu do pracy. Czułam dobre wibracje tego miasta, ale niestety zabrakło nam już czasu na bliższe poznanie.  A szkoda. To miasto przez wiele lat wygrywało w rankingach „najprzyjemniejszego miasta do życia na świcie” i jestem pewna, że była po temu przyczyna, niestety by ja odkryć musimy tam kiedyś znowu wrócić.

 

 

 

Spodobał Ci się wpis? Jeżeli masz ochotę wyjechać na wyprawę przez duże “W” i przeżyć przygodę życia zajrzyj na stronę https://mintadventures.com/wyprawy/  Znajdziesz tam wszystkie aktualne, organizowane przeze mnie wyprawy. Głównie na Kaukaz, do krajów południa Afryki i do Laponii. A opinie o tych wyprawach, są publikowane na stronie na Facebook @MINTAdventures